Moja pracownia
Najpierw tworzyła się w głowie, w czasach kiedy ledwo po maturze wychodziło w rozmowach z kolegami, że dobrze by było skręcić w kierunku budowy gitar. Trochę się wtedy grało, trochę pisało piosenki, trochę się z nimi podróżowało po kraju, ale nic ponad miarę.
Zaczyn mojej pracowni narodził się w Wielkopolsce, w zakamarkach pewnego kolejowego, podziadkowego, nieistniejącego już niestety domu na kurzej stopie przy ulicy C.K.Norwida w Środzie Wielkopolskiej (nieopodal Poznania), w którym pewnego razu w głowie mojego serdecznego Przyjaciela i od tamtej pory Sąsiada i Majstra (pisane wielką literą bo jednocześnie są to jego kolejno – drugie i trzecie imiona), Marka Gordzieja powstała gitarowo – lutnicza idea (zaczyn dzisiejszej Pracowni Gitar Lutniczych), dla której, jak tylko nadarzyła się taka okazja, czym prędzej opuściłem ciepłe pielesze stolicy, by przyjrzeć się jej z bliska.
Dalszą ponad dekadę, spędziliśmy razem w doli i niedoli, z dłutem, strugiem, nożem i piłą w ręku, doskonaląc umiejętności i wiedzę wyniesioną z Wydziału Lutnictwa Artystycznego na Akademii Muzycznej w Poznaniu przez mojego Majstrunia (parafrazując pewnien zabawny periodyk przecudownego Kofty Jonasza, w którym zaczytywaliśmy się wspólnie i na głos w czasie naszych licznych autem podróży, cudem unikając przy tym wypadków, które jednak gdyby się wydarzyły, byłyby z uśmiechem na ustach!)
Opuszczając Wielkopolskę (było to dla mnie jak pożegnanie Bilba z Frodem) na rzecz stołecznych podwórek kochanej i zapyziałej pragi, wszystko stało się jasne. Od tamtej pory sam – buduję gitary niespiesznie..
Stół
Stół warsztatowy to osobny temat. Po pierwszy stół warsztatowy dla mnie wybraliśmy się lata temu z majstruniem do pobliskiej szkoły podstawowej, do działu ZPT do znanego z widzenia i skądinąd pana od pilników, suwmiarek, młotków i imadeł. Cztery piwka załatwiły sprawę. Nieco już przechodzony, ale bardziej stabilny od owego pana, stół stoi do dziś dnia. Drugi stół warstatowy, już mój osobisty, to wielki i ciężki kawał zespawanego żelaza, który przykryłem czerto-centymetrową, wodoodporną sklejką. Kupiłem go kiedyś w cenie złomu w jednym z warszawskich podupadających instytutów naukowych, który był wyposażony w część produkcyjną, gdzie panowie inżynierzy próbowali produkować swoje wynalazki. Jest niezastąpiony. 30 kg po 5 groszy za kg. Tańszy od czegokolwiek sprzedawanego na kilogramy, grzech nie kupić. Bezkres możliwości.
Narzędzia
Buduję gitary niespiesznie. Potem narzędzia idą w ruch. I ręce. Marzyłem kiedyś o tym, żeby wszystko było w moich rękach. Prawie tak jest. Prawie, bo do pomocy mam dosłownie kilka podstawowych maszyn. Mój park maszynowy zajmuje powierzchnię 12 m2, na których stoją dwie piły taśmowe, wiertarka stołowa, jedna szlifierka walcowa, dwie szlifierki taśmowe, dwie ręczne szlifierki mimośrodowe i grubościówka z elektrycznym strugiem do obrabiania większych kawałków drewna. Wszystko. A! I najważniejsze – wyciąg, czyli taki większy odkurzacz z zestawem rur odprowadzających pył do wora. 12 m2 miejsca na freestyle. Bezkres możliwości.
Gitary
Korpusy moich gitar projektuję tak jak mnie uczył majster – na bazie ósemek. Czego nie znoszę w kształtach korpusów gitarowych, to wszelkich linii prostych. Irracjonalnie mnie denerwują. Nie rozumiem, dlaczego do tej pory projektuje się gitary z przeprostowaniami jak nie przy obu pieńkach to przynajmniej przy jednym z dwóch.
To chyba kwestia tradycji. Tylko tak można to tłumaczyć. A jeśli jestem przy tradycji – ciekawi mnie co by było, gdyby Martin w swoich skądinąd wspaniałych przecież gitarach, zmienił kształt swoich okropnych, ciosanych jakby na pniu główek? Ilu tradycjonalistów wszczęłoby bunt przeciw profanacji kanonu i tradycji. Tego pewnie nie dożyję. I dobrze. Każdemu wedle potrzeb. Moje główki są inne. Zadziorne. Mają łagodne łuczki ale oprócz nich dwa zadziory, które w każdej główce wychodzą mi nieco inaczej. Lubię je. Do główki dokomponowałem zakończenie podstrunnicy, które nawiązuje do reszty zadziorów i łuczków stanowiąc całość. To daje mi gwarancję spójności kompozycji od strony plastycznej. I spokój. Bez spokoju nie ma pracy, która dzięki niemu kojarzy mi się z darem adekwatności miejsca, czasu i siły sprawczej kolejnych etapów powstawania instrumentu.