Słowotok
Buduję gitary niespiesznie. Najpierw w miejscu za powiekami, bo tam jest bezkres możliwości. Idea, którą kiedyś było zbudowanie pierwszej, przerodziła się niepostrzeżenie w dążenie do pasji we wszystkich kolejnych. Buduję gitary niespiesznie. Zatrzymuję przez to własne myśli. Jak inni wiersze czy piosenki. Obrazy przychodzą do mnie jak z mgły, mleczno-szare kreacje wyobraźni. Powoli dobieram materiały. Raczej tradycyjnie – świerk, cedr, palisander, jawor, mahoń, heban – bez szaleństw. A, i jeszcze to srebro. Kiedyś robiłem biżuterię. Kiedyś, w poprzednim życiu, ze srebrem spędzałem większość swojego czasu. No i bursztyn i ta cała reszta. Teraz z pomocą zaprzyjaźnionych pracowni jubilerskich komponuję stare życie z nowym. Drewno z metalem, drewno z kamieniem, drewno z bursztynem. Nowy rozdział. Bezkres możliwości.
Buduję gitary niespiesznie. Moje instrumenty mają coś z szaleńca. Czasem od razu po założeniu strun są nieokiełznane, wybuchają w rękach, a czasem ukrywają w sobie dźwięk przez długie miesiące a nawet lata.
Siadając do narzędzi, prócz obranego kierunku, nigdy nie jestem do końca pewien tego, co na końcu. Bezkres możliwości. By utrwalić swoje pomysły zrobiłem wiele szablonów różnych elementów charakterystycznych dla moich instrumentów, ale traktuję je tylko jako przyzwoita stała. Każdy kształt główki, strunociągu czy podstrunnicy są tylko do siebie podobne. Każdy element w kolejnych instrumentach jest inny i odpowiada konkretnej chwili, w której brałem kawałek drewna do ręki. Bezkres możliwości.
Tworzyć przyszłość to marzenie dziecka. I moje. Jedni łowią ryby, szukają szczęścia w kasynach, ufają linkom wyskakując z samolotów, ślizgają się po lodzie, a ja zamykam się z psem w pracowni by tworzyć przyszłość innych ludzi. I swoją. Każdy instrument to nowe inspiracje. Dla mnie – moje, dla Ciebie – Twoje. Bezkres możliwości.
Czasem spoglądam na prace moich kolegów lutników i zazdroszczę im, że mogą spędzać czas w swoich pracowniach i robić to co ja – piękne rzeczy. Życzę sobie, żebyś i Ty znalazł taką swoją przystań służącą do robienia cudów. Zwłaszcza tych w nas. Jeśli moja praca Ci w tym pomoże, stanie się kolejny.
Mam kilka wad. Jedną z nich jest to, że nie cierpię sprzątać. Mam to po moim majstrze kochanym. Nauczyłem się poruszać pomiędzy porzuconymi sprzętami, powyjmowanymi strugami, klejami, dłutami i tym wszystkim, czego nie miałem kiedy pochować. Umiem lawirować między tym wszystkim i ufam, że sprzątaczka, którą mam w sobie (i której nie płacę), kiedyś ogarnie mi przestrzeń. Pomimo wszędobylskiego nieładu, wiem gdzie co jest i nie tracę czasu na szukanie potrzebnych mi narzędzi, bo prawie wszystkie mam prawie zawsze pod ręką. Bezkres możliwości.
Nie lubię również ostrzyć narzędzi.. Przed przystąpieniem do pracy nad kolejnym instrumentem, zawsze wyznaczam sobie cały dzień na tę czynność. Robię to tylko dlatego, bo nigdy się nie da przecenić pracy ostrym narzędziem. Wtedy praca jest przyjemnością a obrabiany materiał poddaje się bez walki. Żeby dożyć do tej przyjemności, muszę przetrwać taki dzień. Dzień ostrzenia narzędzi, kalibrowania i czyszczenia maszyn (choć mam ich niewiele). Kiedyś, na urodziny od mojego majstra (z moim majstrem mieszkaliśmy pod jednym dachem kilkanaście lat) dostałem nóż. Własnoręcznie zrobiony ręką mistrza, oprawiony w egzotyczne drewno. Mam go do dziś. Przypominam sobie chwilę, w której go dostałem właśnie przy okazji jego ostrzenia. Wtedy staram się myśleć o tym, co mnie łączy z przedmiotem, który w chwilach takich jak ta sprawia mi tyle nieprzyjemności. Lata później odwdzięczyłem się majstrowi podobnym nożem. Oprawiłem go w heban – czarny jak noc – na pamiątkę tych przesiedzianych wspólnie w pracowni. Wykroiłem go z tego samego kawałka stali. Bo oprócz instrumentów, lubię też robić noże. Bezkres możliwości.
A więc, mam już pomysł na instrument. To bardzo dużo. Na tyle dużo, żeby bez wyrzutów móc spokojnie zasnąć. Rankiem mam zwykle gotowy plan i to uczucie kiedy swędzą ręce a głowa jest skupiona na nowym projekcie. Młoda do przedszkola, pies do parku i reszta już z górki. Dobór materiałów zajmuje mi sporo czasu, ale spokojnie – ten czas nie pójdzie na marne. Żadna chwila na pracę koncepcyjną się nie marnuje. Jak mawiano na wydziale lutnictwa w Poznaniu – „łatwiej kijek obcinkować niźli potem pogrubasić”. Kilka słów a jakie przesłanie. Dobre przygotowanie do pracy to naprawdę dużo. I moja filozofia, którą skończyłem będąc już pochłoniętym gitarową przygodą. Towarzyszy mi w chwilach, gdy mogę sobie pozwolić na refleksję.
Buduję gitary niespiesznie. Potem narzędzia idą w ruch. I ręce. Marzyłem kiedyś o tym, żeby wszystko było w moich rękach. Prawie tak jest. Prawie, bo do pomocy mam dosłownie kilka podstawowych maszyn. Mój park maszynowy zajmuje powierzchnię 12 m2, na których stoją dwie piły taśmowe, wiertarka stołowa, jedna szlifierka walcowa, dwie szlifierki taśmowe, dwie ręczne szlifierki mimośrodowe i grubościówka z elektrycznym strugiem do obrabiania większych kawałków drewna. Wszystko. A! I najważniejsze – wyciąg, czyli taki większy odkurzacz z zestawem rur odprowadzających pył do wora. 12 m2 miejsca na freestyle. Bezkres możliwości.
W pracowni zamykam się na klucz tylko jak nie mam ze sobą Norwida, który szczeka na wszystko, co otwiera drzwi, a kiedy pracuję w słuchawkach, można mnie wtedy porządnie wystraszyć. Stało się tak kilka razy, więc wolę nie ryzykować i zejść z tego świata w jakiś bardziej znośny sposób. Najchętniej (ku zgrozie moich bliskich) nie wychodziłbym z pracowni. Mam sporą łatwość uzależniania się od pewnych czynności np. od dawna jestem uzależniony od RPGów, dlatego w nie nie gram, bo zajmowały mi swego czasu sporą część życia. Z gitarami jest bardzo podobnie. Uzależniłem się bardzo szybko. Buduję gitary niespiesznie. Pojedynczy projekt od 3 miesięcy do 4 lat jak dotąd.
Stół warsztatowy to osobny temat. Po pierwszy stół warsztatowy dla mnie wybraliśmy się lata temu z majstruniem do pobliskiej szkoły podstawowej, do działu ZPT do znanego z widzenia i skądinąd pana od pilników, suwmiarek, młotków i imadeł. Cztery piwka załatwiły sprawę. Nieco już przechodzony, ale bardziej stabilny od owego pana, stół stoi do dziś dnia. Drugi stół warstatowy, już mój osobisty, to wielki i ciężki kawał zespawanego żelaza, który przykryłem czerto-centymetrową, wodoodporną sklejką. Kupiłem go kiedyś w cenie złomu w jednym z warszawskich podupadających instytutów naukowych, który był wyposażony w część produkcyjną, gdzie panowie inżynierzy próbowali produkować swoje wynalazki. Jest niezastąpiony. 30 kg po 5 groszy za kg. Tańszy od czegokolwiek sprzedawanego na kilogramy, grzech nie kupić. Bezkres możliwości.
Korpusy moich gitar projektuję tak jak mnie uczył majster – na bazie ósemek. Czego nie znoszę w kształtach korpusów gitarowych, to wszelkich linii prostych. Irracjonalnie mnie denerwują. Nie rozumiem, dlaczego do tej pory projektuje się gitary z przeprostowaniami jak nie przy obu pieńkach to przynajmniej przy jednym z dwóch. To chyba kwestia tradycji. Tylko tak można to tłumaczyć. A jeśli jestem przy tradycji – ciekawi mnie co by było, gdyby Martin w swoich skądinąd wspaniałych przecież gitarach, zmienił kształt swoich okropnych, ciosanych jakby na pniu główek? Ilu tradycjonalistów wszczęłoby bunt przeciw profanacji kanonu i tradycji. Tego pewnie nie dożyję. I dobrze. Każdemu wedle potrzeb. Moje główki są inne. Zadziorne. Mają łagodne łuczki ale oprócz nich dwa zadziory, które w każdej główce wychodzą mi nieco inaczej. Lubię je. Do główki dokomponowałem zakończenie podstrunnicy, które nawiązuje do reszty zadziorów i łuczków stanowiąc całość. To daje mi gwarancję spójności kompozycji od strony plastycznej. I spokój. Bez spokoju nie ma pracy, która dzięki niemu kojarzy mi się z darem adekwatności miejsca, czasu i siły sprawczej kolejnych etapów powstawania instrumentu. Może przesadzam z tym słowotokiem, ale jak inaczej w niebanalny sposób ograć zdanie – „bardziej niż lubię to, co robię?” Może właśnie tak. O ile szczęśliwsze byłoby trwanie w istnieniu na Ziemi, gdyby każdy z nas mógłby spełniać się robiąc swoje adekwatnie do predyspozycji, wiedzy i pasji. Bezkres możliwości. Piękna utopia. W moich strunociągach też nie ma przypadku. Ich dolny łuczek zawsze jest odwzorowaniem dolnej linii kształtu korpusu instrumentu. Dlatego tak harmonijnie się wklejają w każdy model mojej gitary. Główkę, podstrunnicę i strunociąg traktuję jak komplet, który powinien być zrobiony z tego samego rodzaju drewna. Zwykle jest to heban albo palisander. Bez szaleństw. Buduję gitary niespiesznie.
Sega – nazwa własna, którą byłem określany lata temu. Wymyślił ją jeden z perkusjonalistów warszawskich, kiedy czas skrzyżował nas na drodze i mówił tak na mnie, a ja pomyślałem, że jest to dobra nazwa dla moich gitar.